Gdy lekarze tracą nadzieję, że uratują pacjenta,
wzywają Elwirę


Jej dłoni dziwna moc

- Kilka tygodni temu przywróciła do życia kobietę, która w śpiączce i z zakrzepami krwi umierała na szpitalnym łóżku. Sama nie wie, skąd ma tę moc. l choć uratowała wielu ludzi, nie chce, żeby ją nazywać uzdrowicielką. Elwira Kruk z Rzeszowa, 40-letnia kobieta z 17-letnią bioenergoterapeutyczną praktyką, wciąż jest lekko za­żenowana faktem, iż posiada ponadnormalne zdolności.

- Moje życie to seria niewy­tłumaczalnych zdarzeń - zapew­nia. - Gdy miałam 14 lat, leka­rze stwierdzili w mojej piersi guz wielkości jajka. Podejrzewa­li nowotwór. Guz jest tam do dziś, nic się z nim nie dzieje... Kiedy chodziła do technikum budowlanego, rozchorowała się. Zaburzenia widzenia, trud­ności w chodzeniu, straszliwe bóle głowy. W klasie matural­nej z bólu gryzła palce do krwi.

- Później opadła mnie nie­moc. Pół roku leżałam. Nie mo­głam mówić ani się ruszać, by­łam jak kłoda. Rodzice podsta­wiali mi pod nos lusterko, by sprawdzić, czy jeszcze żyję, i wy­chodzili z płaczem. Chciałam krzyczeć, wołać. Nie mogłam...

Dziecko, wcale nie jesteś wariatką!

Do zdrowia zaczęła wracać po kilku miesiącach. Wciąż męczy­ły ją niewyjaśnione bóle głowy. Aż pewnego dnia... - Obudzi­łam się i ze zdumieniem stwier­dziłam, że nic mnie nie boli! Osobliwe uczucie. A ja tak się przyzwyczaiłam do bólu, że aż czułam się nieswojo! Zapragnę­łam odwdzięczyć się Bogu za zdrowie, ale nie wiedziałam jak. Wtedy na chybił trafił otwo­rzyła Biblię. W Ewangelii we­dług św. Marka przeczytała: "Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w ciele, że jest uzdro­wiona z dolegliwości". Czyżby miała uzdrawiać?! Trudno jej było zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Choć czuła w sobie moc, czuła też niepewność. - Rozmawiałam z duchownymi, ale żaden mi nie pomógł. Aż kolega umówił mnie z księdzem z Jarosławia. Mój wyjazd był aktem desperacji: al­bo coś się potwierdzi, albo będę się leczyć na głowę! Z duchownym rozmawiała pół dnia. Gdy skończyła, ksiądz objął ją ramieniem: "Dziecko, nie jesteś wariatką. Masz chary­zmat uzdrawiania, a więc uzdrawiaj". To był moment przełomowy. Uwierzyła w swą moc. Z rozba­wieniem wspomina, jak pod­czas jednego z pierwszych za­biegów miała wyleczyć starsze­mu panu korzonki, a znienacka uleczyła na wpół bezwładną rę­kę. - Eksperymentowałam na rodzicach. Mama po mojej tera­pii przestała skarżyć się na ser­ce, tata bezboleśnie urodził ka­mień nerkowy. Ludzie sami za­częli do mnie przychodzć. Na klatce schodowej przed drzwiami ich malutkiego miesz­kania co dzień kłębił się tłum. - Gdy po pracy chciałem wejść do domu, krzyczeli, że się wpy­cham bez kolejki! - mówi Krzysztof, mąż Elwiry. Przez 10 lat zgłaszającym się chorym pomagała bezpłatnie. Mówiła, że nie może brać pie­niędzy za boży dar. - Dziś bio­rę, życie mnie zmusiło. Ale jak widzę, że kogoś naprawdę nie stać, ręki nie wyciągam.

Obcym pomagasz, a synowi nie?!

Pacjentów przez te lata było bardzo wielu. Jednym mogła pomóc, innym nie. - Zdarzały się i cuda, bo nie wiem, jak można logicznie wy­tłumaczyć uleczenie nieuleczal­nych chorób. Ale własnego ojca nie potrafiłam osłonić przed śmiercią. Za to uchroniłam młodszego syna... Gdy Konrad się urodził, usły­szała siedem złych wiadomości: od porażenia mózgowego po pa­daczkę. Miał 2 lata, kiedy pew­nego wieczoru zaczął się dusić. Dostał 40 stopni gorączki. - Le­karka kazała mi natychmiast przyjechać na zastrzyk, choć na zewnątrz był ostry mróz. Trzęsą­cymi rękoma ubierałam syna. Wtedy mąż powiedział: "Innym pomagasz, a własnemu dziecku nie?". Położyłam dłoń na krtani syna. Zaczął normalnie oddy­chać. Uspokojona, zdjęłam dłoń, a on po omacku jej poszu­kał i sam ją znów tam położył. Od tamtej nocy syn Elwiry już nawet nie zakasłał. Minęły wszelkie jego dolegliwości...

MAREK GLUZA Twoje Imperium 03.01 - 09.01.2005

[ Powrót ]